7977, Big Pack Books txt, 5001-10000

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Joseph H. Delaney �� � � W obliczu wrogaProlog���Po�amane stworzenie wisia�o w polach si�owych, otoczone aparatami z�o�onymi na wp� z materii, na wp� z energii, kt�rych konstrukcja i funkcje by�y zrozumia�e ledwie dla kilku umys��w we wszech�wiecie.���- Jest odra�aj�ce - powiedzia� g�os. - Czy �yje?���- Jego si�a �yciowa jest bliska wyga�ni�cia, ale obecnie na trwa�ym poziomie - odrzek� drugi. - Jest prymitywne, lecz s�dz�, �e naprawd� potrafi my�le�.���- Zaciekawia ci�?���- Zaiste. Kiedy� my zapewne byli�my tacy, jak ono obecnie. Poznam je, a przez to wczorajszych nas samych.���Zbada� cia�o zwierz�cia, pozna� je i ogarn�� go smutek.���- Tragiczne - powiedzia�. - Zszed�em do jego kom�rek. Jaki� ohydny brak sprawno�ci. Walcz�, po�eraj� si� nawzajem. S� drapie�nikami i �eruj� wewn�trz organizmu. Mog� na chwile osi�gn�� r�wnowag�, ale nigdy harmonii.���- Wydaje si� kompletnie zniszczone. Co uczynisz?���- Naprawie, poddam je obserwacji w �yciu i w dzia�aniu.���Istota dotkn�a po�amanego kszta�tu. U�ywszy uporz�dkowanych si� odbudowa�a stworzenie zgodnie z jego wzorcem.���- Fascynuj�ce. Ono �yje. Na pewien czas odzyska�o r�wnowag�. Walczy, by j� zachowa�, ale wobec wewn�trznych konflikt�w walka nie potrwa d�ugo. Zu�ywa energi�, by zahamowa� zniszczenie, ale umie przy tym zachowa� jej cze�� na my�lenie.���- To jest przypuszczenie.���- Nie. To fakt. Jest �wiadome swego istnienia. Pojmuje up�yw czasu. Pyta o sens istnienia. To jest �wiadomo��. Nazywa siebie imieniem Kah-sih-omah.���- Mo�e z czasem rzeczywi�cie �wiadomo�� stanie si� faktem. Obecnie nie wydaje mi si� to prawdopodobne. Chwyta tylko urywki z potoku informacji zmys�owych, jak wiec mo�e si� nauczy�?���- Mo�e uczy si� tylko troch�. B�dziemy to w stanie okre�li�, bo zaciekawia mnie coraz bardziej. Mo�e nigdy tedy ju� nie przejdziemy, ale je�li przypadkiem...���- Co zrobisz?���- Zmieni� je, wprowadz� dyscyplin�, zapewni� porz�dek.���- Zamiar wart. zachodu. B�d� obserwowa� twoje wysi�ki. By� mo�e bada komentowa�.���- Zrobisz mi tym przyjemno��.���Kontury znowu pociemnia�y. Materia przesz�a w wy�szy stan. Nast�pi�y subtelne zmiany.���- Interesuj�ce. Musisz by� zadowolony.���- Owszem. Zauwa�: w miar�, jak goj� si� jego rany, regeneruje si� r�wnie� forma, do kt�rej powraca. �wiadomo�� przenika z centrum a� na poziom kom�rkowy. - Jest nadal odra�aj�ce.���- Ju� nie musi by�. Jego wola, cho� ospa�a, sprawuje jednak kontrole. By� mo�e stworzenie ci� s�yszy. Pe�ne stosownej skruchy mo�e zacznie eksperymentowa� i przybierze kszta�t bardziej ci przyjemny.���- Brak mu rozumu.���- Nie, nie rozumu. Do�wiadczenia. �y�o przecie� tylko przez mgnienie, dane mu przez natur�. Ja mu da�em ca�e wieki.���Czas mija�. Zabawa si� sko�czy�a. Potrzeba, kt�ra ich sprowadzi�a na t� m�od� planet�, zosta�a zaspokojona. Ich pojazd, sonduj�c wn�trze g�ry, znalaz�, wydoby� i oczy�ci� poszukiwane pierwiastki rozpuszczalne. Teraz wydoby� si� z okopconej, pe�nej �u�la sztolni, w kt�rej spoczywa� tak d�ugo, marnotrawi�c zgromadzon� w podr�y mi�dzygwiezdnej energie.���Stworzenie, kt�rym si� bawili, przekszta�cone i teraz ju� bezpieczne, patrzy�o zdumione. Nie pojmowa�o dzia�a� bog�w, a tak�e, jak dotychczas, i siebie samego.��� Nie jestem z natury tch�rzem, cho� w ka�dym z nas z pewno�ci� tkwi jego odrobina. Ta odrobina ujawni�a si�, gdy tylko rozpozna�am twarz cz�owieka, wysiadaj�cego a wahad�owca. By� to m�j szef, Ivan Carmody, we w�asnej osobie. S� ludzie. I s� te� LUDZIE. R�nica le�y w jako�ci, a nie w stanowisku i umys� chwyta j� natychmiast, bezb��dnie i w niewyt�umaczalny spos�b.���Zbli�a� si� cz�owiek, kt�rego si� ba�am, ale moim obowi�zkiem by�o obja�ni� mu istnienie drugiego. I by�am ciekawa, czy to potrafi�.���Miesi�ce sp�dzone przeze mnie na Campbellu by�y wype�nione dziwnymi do�wiadczeniami. Niekt�re z nich, jak uwa�a�am, lepiej by�o pomin�� w moim raporcie. Ale to by� Carmody. ON bowiem, jak si� obawia�am, ON za��da zdania sprawy ze wszystkiego. A co najgorsze, wiedzia�am, �e wszystko mu opowiem.���Mia�am zbyt niskie stanowisko, by go kiedykolwiek spotka� osobi�cie - rzecz prosta do tej chwili - ale jako Sekretarz Spraw Pozaziemskich Carmody by� najpot�niejsz� osobisto�ci� w Narodach Zjednoczonych, i najbardziej malownicz�.���Gdy podszed�, zrozumia�am, czemu tak by�o. By� narzucaj�c� si� osobowo�ci�. Wysoki i �ylasty, z prostymi, bia�ymi w�osami, zaczesanymi do ty�u i wielkim, zagi�tym nosem, podobny by� do starego or�a. Grube szk�a okular�w jeszcze powi�ksza�y jego przenikliwe, zielone, szeroko otwarte oczy.���Je�li sama jego obecno�� mia�a na mnie przemo�ny wp�yw, to by� on niczym w dor�wnaniu z pot�nym wra�eniem, jakie wywar�, gdy przem�wi�. Mia�am nadzieje, �e potrafi� si� oprze� tej sile.���- Kimberley Ryan - zagrzmia� - czy to pani zarz�dza tym ba�aganem?���Rozejrza�am si� woko�o. Ulica by�a b�otnista, budynki wypalone, urz�dzenia zdemolowane. Paru ludzi, kt�rzy przygl�dali si� l�dowaniu wahad�owca, rozpierzch�o si� na jego widok.���- Tak, sir. Obj�am tu dow�dztwo na zasadzie Paragrafu 309 Przepis�w Stanu Wyj�tkowego - powiedzia�am z nadziej�, �e cytuje w�a�ciwie. Czu�am jak ogl�da mnie ca��, wraz z prymitywn� sk�rzan�, odzie��; zrobion� dla mnie przez Caseya. - To wszystko, co mi zosta�o, panie Sekretarzu. Reszta si� spali�a.���- Chce natychmiast us�ysze� pani raport, miss Ryan, o ile to jednak mo�liwe nie tu, na ulicy.���- Tak, sir. Mo�emy przej�� do budynku kierownictwa Solar Minerals, do biura pana Meyersa. To znaczy do tego, co z niego zosta�o. Zaprowadza pana.���Odwr�ci�am si� i ruszy�am wzd�u� ulicy, staraj�c si� wybiera� suchsze miejsca. Carmody szed� za mn�.���- Gdzie jest Meyers?���- Nie �yje - odpowiedzia�am. - Zastrzeli� si�, zanim osiedle... hmmm... zosta�o zdobyte, my�l�c, �e obcy spal� budynek. Mog� natomiast pos�a� po pana Bigelowa. O ile mi wiadomo, on obecnie kieruje sprawami Solar.���- Nie. Chce najpierw us�ysze� pani raport. By� mo�e postawimy kierownictwo Solar, z panem Bigelowem w��cznie, w stan oskar�enia.���Doszli�my do budynku. Zacz��em wspina� si� na schody, zastanawiaj�c si� czy b�d� zdolne w obecnym stanie utrzyma� ci�ar dw�ch os�b. Ale Carmody wszed� na nie bez wahania.���Weszli�my do gabinetu Meyersa i Carmody bez zaproszenia usiad� za biurkiem Meyersa, na fotelu Meyersa, nie zwa�aj�c na to, �e oparcie by�o jeszcze zbryzgane zaschni�t� krwi� i m�zgiem. Pochyli� si� nad biurkiem w moj� stron, opieraj�c podbr�dek na r�kach, zgarbiony, patrz�c mi prosto w oczy.���- Prosz� wzi�� krzes�o, miss Ryan. Nie lubi� patrze� na ludzi do g�ry.���Przysun�am do biurka jedno z prymitywnie skleconych krzese� i ostro�nie usiad�am, pami�taj�c o drzazgach; a gdy usadowi�am si� ju� na tyle wygodnie, na ile mog�o mi si� uda� w obecno�ci tak przera�aj�cej w�adzy, spyla�am go, od czego mam zacz��.���- Od pocz�tku, miss Ryan, od chwili, gdy wyl�dowa�a pani na Campbellu. I prosz� niczego nie omija�, czy to jasne?���- Ca�kowicie. Jednak wszystko si� zacz�o zanim tu przyby�am. Dopiero p�niej si� o tym przekona�am, pan Bigelow mi powiedzia�.���Carmody poklepa� si� palcami jednej d�oni po podbr�dku.���- Wszystko - powiedzia�.���- No c�, jest oczywiste, �e on, to znaczy kapitan Corsetti dow�dca �Wilmingtona", mia� rozkaz da� Meyersowi troch� czasu, zanim ja wyl�duje. Jak tylko weszli�my na orbit�, wywo�a� Meyersa przez radio i powiedzia� mu, �e przybywam. To wskazuje, �e kierownictwo Solar na Ziemi wiedzia�o o piramidzie i chcia�o j� ukry� przed...���- Prosz� to pomin��. Ja si� nimi zajm�. Chce wiedzie� o tym Indianinie. Jak on si� nazywa?���- Kah-sih-omah. Ale nazywamy go Casey. Gdzie pan o nim s�ysza�?���- Niewa�ne. Prosz� m�wi� dalej.���- Tak, sir. No, ale cze�� tego, co wiem, pochodzi z drugich ust, od Bigelowa i dopiero znacznie p�niej si� o tym dowiedzia�am. W ka�dym razie od pocz�tku nie by�o zgody miedzy mn� a Meyersem. Wiedzia�, po co przyby�am, albo przynajmniej tak s�dzi�, i wiedzia� r�wnie�, �e wkr�tce mo�e znale�� si� na lodzie, �e je�li dowiem si� o piramidzie, b�dzie sko�czony.���- Prosz� wstrzyma� si� od komentarzy, miss Ryan. Tylko istotne fakty.���- Staram si� tylko przedstawi� jego nastawienie, Mr. Carmody.���Carmody nie sprzeciwia� si� wi�cej. Nic nie odpowiedzia�, uzna�am wiec, �e mog� kontynuowa�, powtarzaj�c dos�ownie wszystko, co pami�ta�am.��� Zacz�o si� do�� niewinnie; po prostu podzi�kowa�am Meyersowi za wyj�cie po mnie na przysta�. Odpowiedzia� mi grubia�stwem.���- Nie po to tu przyszed�em, moja pani. Przyszed�em, �eby sprawdzi� �adunek. Je�li idzie o mnie, to nast�pnym statkiem mo�e sobie pani odlecie� z powrotem. A w og�le, czego pani tu chce?���- Pan dobrze wie, po co przyjecha�am, panie Meyers. Jestem tu, by przeprowadzi� inspekcje ekologiczn�. Zgodnie z przepisami prawa. Nie wolno otworzy� �adnej planety dla eksploatacji lub kolonizacji, zanim Komisja Ekologiczna Narod�w Zjednoczonych na to nie zezwoli i nie okre�li niezb�dnych ogranicze�. To moje zadanie, o'kay? Nie szukam z panem sprzeczki.���- Ani ja. Ale mam teraz do�� pracy bez pilnowania pani czy tracenia czasu na pani oprowadzanie.���- Nie potrzebuje, by mnie ktokolwiek pilnowa�. Ani oprowadza�. Potrafi� sama da� sobie rade. Nie zauwa�y pan nawet, �e tu jestem.���Odwr�ci�am si�, by odej��, a wtedy on schwyci� mnie za ramie. Tak, �e mnie to zabola�o i o to, jak s�dz�, mu chodzi�o. Nie mog�am si� wyrwa�.���- R�ce przy sobie - ostrzeg�am. - Jestem funkcjonariuszem Narod�w Zjednoczonych. Mo�e pan p�j�� za to do wiezienia. Pu�ci� mnie, ale na ramieniu zosta�y mi wielkie czerwone �lady.���- Mo�e pani post�powa�, jak si� pani podoba, ale prosz� zapami�ta�, �e na tej planecie jest 450 zdrowych robotnik�w budowlanych i ani jednej kobiety. Niekt�rzy z nich nie widzieli kobiety od dw�ch lat. Mo�e ja nie zauwa�� pani obecno�ci, ale zauwa�y ka�dy z nich, zanim... [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • cichooo.htw.pl